Jak zaczęła się moja historia z naturoterapią?

Moja historia z naturoterapią zaczęła się blisko 9 lat temu. Wcześniej w prawdzie także nie byłam stałym bywalcem gabinetów medycyny zachodniej, jednak miałam kilku wybranych lekarzy, którym ufałam. Byli wśród nich głównie Ci, którzy w ostateczności stosowali silne preparaty farmakologiczne, a jeśli czas reakcji na to pozwalał, bawili się w uprzyjemnianie objawów zgłaszanych przypadłości i wzmacnianie odporności.
Wszystko zaczęło się zmieniać w mojej głowie, gdy jedna z moich córek zaczęła mieć nieswoiste objawy dopasowanych później na skróty jednostek chorobowych. Blisko dwa lata szukałam przyczyn bóli brzucha, zaliczając kolejne badania laboratoryjne i ultrasonograficzne. Dzisiaj wiem, że wówczas były to lamblie, ale wtedy pasożyty uważałam za domenę dzieci zaniedbanych.


Później dziecko zaczęło miewać częste przeziębienia, a w związku z tym katary, które zwykle kończyły się zalegającą wydzieliną w dolnych drogach oddechowych. Z czasem infekcje doprowadziły do przerastania trzeciego migdała i gromadzenia się płynu w uszach. Wykonywaliśmy szereg badań laryngologicznych i alergologicznych, które nie dawały jednoznacznych wskazówek dla takiego stanu rzeczy. Gdy kolejny obrzęk błony bębenkowej zmusił nas do podania antybiotyku, aby nie doszło do perforacji, zasugerowano nam zabieg operacyjny usunięcia przerastającego migdała i dreny na okres jednego roku. Na myśl o podaniu dziecku narkozy i to dwukrotnie, bo po roku trzeba dreny wyjąć, robiło mi się słabo. Zaczęłam zadawać pytania, czy taka procedura wyleczy córkę? W odpowiedzi słyszałam jedynie, że gwarancji nie ma, ale powinno być lepiej. W tym miejscu chciałabym zaznaczyć, że nie krytykuję rodziców godzących się na taką procedurę, ponieważ każdy przypadek jest inny, a jest także wiele skutecznych docelowo zabiegów, dzięki którym dzieciaki stają na nogi. W naszym przypadku czułam podskórnie, że tak nie jest. Po pierwsze migdał był owszem powiększony, ale nie blokował ujścia, nie był także w rozpadzie. Po drugie nie było przyczyny, dla której płyn w uszach dwa dni był, potem trzy dni go nie było, aż znów się pojawiał, jakby wędrował w zależności od okoliczności. Testy alergologiczne – skórne i z krwi – nie wykazały również jakichkolwiek alergii wziewnych czy pokarmowych. Więc kiedy usłyszałam: „zróbmy to i wtedy zobaczymy” zapaliła mi się czerwona lampka w głowie.


Znalazłam dwóch laryngologów, jednego prowadzącego, drugiego, który miał wykonywać zabieg, połączyłam ich z moim pediatrą i alergologiem. Ten ostatni zasugerował, że tylko jeden raz w swojej historii zawodowej miał przypadek rocznego dziecka, które miało podobnie nieswoiste objawy, z czasem okazało się, że dziecko miało pasożyty, a jego mały organizm dawał objawy w formie stanów zapalnych uszu.
Po tej sugestii, czekając na termin zabiegu, poprosiłam całą czwórkę, aby pomogli mi przesuwać termin planowanego zabiegu do ostatecznego momentu, gdy kolejne przesunięcie, ze względu na stan dziecka, nie będzie już możliwe. Czas pomiędzy terminami był czasem, w którym szukałam niekonwencjonalnych rozwiązań i niezwykłych osób, które w świecie medycznym zwykle są wystawiane na pośmiewisko. Moja czwórka lekarzy była wtajemniczona w mój plan, nie byli w stanie polemizować z argumentem, że zabieg zniweluje jedynie objawy, ale nie wyleczy przyczyny.
Takim sposobem trafiłam do zielarza i bioenergoterapeuty, który, po obszernym wywiadzie i zbadaniu dziecka w sobie tylko znany sposób, rozpoczął leczenie od 6-cio tygodniowej kuracji odrobaczającej. Bez problemu wskazał także nadwrażliwości na niektóre substancje pokarmowe. Pamiętam strach, gdy pierwszy raz miałam podać córce mieszankę ziołową, przygotowaną w odpowiednich proporcjach ze składników, na których opakowaniach czasem znajdował się napis: „tylko do użytku zewnętrznego”. Ów zielarz oferował wsparcie merytoryczne przez całą dobę, mogłam dzwonić ilekroć czułam zaniepokojenie. Dla mojego poczucia bezpieczeństwa stosowałam kurację także na sobie, jednak w większej ilości (bo stężenie jest jednakowe). Kluczowa była również dieta eliminacyjna. To, co schodziło z mojego dziecka, trudno opisać słowami. Po sześciu tygodniach były pierwsze efekty, stan zapalny został zniwelowany do poziomu, który pozwalał nam przekładać zabieg operacyjny już nie co tydzień, a co dwa tygodnie. Lekarze notowali wszystkie zalecenia i efekty. Po tym pierwszym etapie, który przywrócił mi wiarę w to, że na wszystko mamy wpływ, znalazłam się u naturopaty. W tamtym momencie ważne dla mnie było, że był on lekarzem medycyny, po dwóch fakultetach, naturopatią zajmował się z zamiłowania i przekonania. Dzisiaj się uśmiecham na myśl o autorytetach, bo największym autorytetem dla siebie (nie mam na myśli, że dla innych) jestem ja sama. Ale wtedy tego nie odkryłam jeszcze. Wracając do mojego nowo poznanego specjalisty medycyny alternatywnej, poza wzmocnieniem diety do poziomu ścisłego, zaaplikował wiele ziół i suplementów. Przerobiliśmy także olej CBD, choć jego obawiałam się najbardziej, po przeczytaniu historii osób, które go stosowały. Dzisiaj wiem, że ten strach to mocno na wyrost mnie usztywniał. Istotą CBD jest dopasowanie właściwej dawki, ale nie ma schematów, bo każdy organizm jest inny. Właściwie dobrana dawka po około 1,5 do 2 tygodni (w naszym przypadku) powodowała przełamanie stanu zdrowia na stan mocno zapalny, występowała wówczas wysoka gorączka i objawy jakby przeziębienia bez wydzielin nosowo-gardłowych. To za każdym razem były trudne momenty dla mnie, bo wtajemniczeni lekarze ustalali czy zmniejszamy dawkę, czy zaprzestajemy zupełnie na dwa, trzy dni podawania, do czasu poprawy samopoczucia dziecka. Najtrudniejsza była ta wysoka temperatura, którą mogłam obniżać tylko do 38 stopni, a tego nie da się zrobić niesteroidowymi lekami przeciwzapalnymi. Były zatem kąpiele w temperaturze niższej o 2-3 stopnie od ciała dziecka, okłady, suplementy sprzyjające samoobronie organizmu i noce spędzone na czuwaniu, bo trudno zasnąć ze strachu przy tak małym dziecku. Gdy temperatura samoistnie spadała do wzorcowego 36,6, dziecko dostawało drugie życie, a jego stan poprawiał się o kolejny poziom. Wówczas zwiększaliśmy dawkę CBD do czasu kolejnego przełomu. I tak bawiliśmy się grupowo (ja i lekarze), aż pewnego dnia okazało się, że operacja nie będzie już potrzebna. Cała procedura leczenia „matczynym niepoddaniem się” trwała rok i dwa miesiące. Aby wesprzeć córkę w drakońskim prowadzeniu, cała rodzina zmieniła sposób jedzenia. Nie było to proste początkowo, myślałam o tym, co my teraz będziemy jeść, albo że nie będzie to smaczne lub bardzo drogo będzie się żyło. Wszystkie te mity szybko obaliłam na własnym przykładzie. Było w prawdzie ubogo w dozwolone produkty, ale niezwykłe zdrowo i bardzo smacznie. A finansowo – no cóż, jeśli przestaniesz kupować tonę śmieci, to nagle okazuje się, że z pozoru droższe produkty w skali miesiąca i tak generują niższy koszt niż cała ta góra chemii. Warto też wspomnieć o suplementacji. Bez niej nie byłoby sukcesu. Owszem mało to nie kosztowało, ale nikt nie działa z takim rozmachem, jak matka w desperacji. Do dzisiaj nie wiem, jak to wszystko ogarnęłam. Miesiąc rozpoczynałam od opłat i suplementów (awansowały do najważniejszych obowiązkowych wydatków), a potem już była cała reszta.


Jestem wdzięczna za moje doświadczenie, choć mam ich jeszcze kilka za pazuchą. Odmieniło moje podejście do BYCIA. Teraz jestem na własnych warunkach, zamiast kolejnej kiecki kupuję raz to, raz to, z ogromnego wachlarza dostępnych suplementów. Leczę dzieci sama, a właściwie to głównie dbam o ich odporność. Katar u nas, jeśli już wpadnie, to tylko na dwa dni. Inne paskudztwa nas omijają. A lekarz na nas już nie zarabia, nawet na NFZ  🙂


Na końcu chciałabym podkreślić wyjątkowość tych 4 wyżej wspomnianych lekarzy, którzy dali mi wsparcie w moich poczynaniach, nie negowali i nie okazywali wstydu fascynując się spisywaniem kolejnych efektów leczenia. Bez ich pomocy nie miałabym tyle siły. Dla nich także było to niebywałe doświadczenie. Mam nadzieję, że przydało im się w ich drodze zawodowej i uświadomiło im, że poza apteką są także inne miejsca, które oferują samo dobrodziejstwo natury.
Nie chce nadawać kierunku opisując własną historię, pragnę tylko pokazać, że rozwiązania wszystkich problemów są w nas samych. Wystarczy się wsłuchać. 

Maria

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *